Błogi stan w jaki wprowadza mnie aromat kwitnącego bzu połączony z relaksującym brzmieniem quena, pozwala mi podejmować racjonalne decyzje. Niczym nie zmącone myśli o tym czego potrzebuję a czego mam wręcz w nadmiarze.
Od jakiegoś czasu ten właśnie wspomniany "nadmiar" zakłóca moją przestrzeń.
Ale jak to? - zapytałam samą siebie - odkąd pamiętam należę do grona tych osób, które nie przejdą obojętnie obok promocji czy wyprzedaży; jestem typem chomika uwielbiającego zbierać wszelkie "przydasie". I NAGLE zaczęło mi to przeszkadzać? Otóż... dokładnie tak. Po 29 latach mówię stanowcze - nie dziękuję.
Minimalizm. Niezwykle popularne w ostatnim czasie określenie. Dla każdego ma nieco inne znaczenie, co sprawia, że temat minimalizmu staje się jeszcze bardziej ciekawy. Coraz więcej ludzi daje się porwać tej intrygującej próbie (w dobie konsumpcjonizmu jest to nie lada wyzwanie), a ja zupełnym przypadkiem znalazłam określenie na zupełnie nowe uczucie. Towarzyszy mi ono stosunkowo krótko, ale jest tak silne, że niemalże w każdej minucie spędzonej w mieszkaniu czuję się przytłoczona. Bez względu na to co robię i jaka pogoda panuje za oknem. Przytłacza mnie fakt, że do ugotowania obiadu potrzebuję kilkunastu sprzętów, do zrobienia makijażu kilkunastu kosmetyków a żeby się ubrać kilkudziesięciu minut na znalezienie tej konkretnej rzeczy. A doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że ciągle mam za mało. Ciuchów - bo przecież nie mam się w co ubrać, kosmetyków - bo nie mam pomadki w tym odcieniu tylko w dziesięciu bardzo podobnych. Buty, biżuteria, torebki, gazety, próbki, apaszki, kremy. I te wszelkiej maści zbieracze kurzu na każdej półce. Niby piękne, niby pamiątkowe a i tak większości nie zauważam. Bo co tak naprawdę sprawia, że pamiętam o wyjątkowych chwilach? Zdjęcia, ludzie, zapachy, smaki i muzyka. Żadna figurka czy magnes na lodówkę nie odda tamtych chwil.
Tak więc przyszedł czas na drobiazgi, gadżety i bibeloty. Żegnajcie.