niedziela, 28 czerwca 2015

Collect moments not things

Przygotowałam gorącą kąpiel, włączyłam muzykę relaksacyjną i zaczęłam rozmyślać co by tu jeszcze wyrzucić...



Błogi stan w jaki wprowadza mnie aromat kwitnącego bzu połączony z relaksującym brzmieniem quena, pozwala mi podejmować racjonalne decyzje. Niczym nie zmącone myśli o tym czego potrzebuję a czego mam wręcz w nadmiarze.
Od jakiegoś czasu ten właśnie wspomniany "nadmiar" zakłóca moją przestrzeń.
Ale jak to? - zapytałam samą siebie - odkąd pamiętam należę do grona tych osób, które nie przejdą obojętnie obok promocji czy wyprzedaży; jestem typem chomika uwielbiającego zbierać wszelkie "przydasie". I NAGLE zaczęło mi to przeszkadzać? Otóż... dokładnie tak. Po 29 latach mówię stanowcze - nie dziękuję.

Minimalizm. Niezwykle popularne w ostatnim czasie określenie. Dla każdego ma nieco inne znaczenie, co sprawia, że temat minimalizmu staje się jeszcze bardziej ciekawy. Coraz więcej ludzi daje się porwać tej intrygującej próbie (w dobie konsumpcjonizmu jest to nie lada wyzwanie), a ja zupełnym przypadkiem znalazłam określenie na zupełnie nowe uczucie. Towarzyszy mi ono stosunkowo krótko, ale jest tak silne, że niemalże w każdej minucie spędzonej w mieszkaniu czuję się przytłoczona. Bez względu na to co robię i jaka pogoda panuje za oknem. Przytłacza mnie fakt, że do ugotowania obiadu potrzebuję kilkunastu sprzętów, do zrobienia makijażu kilkunastu kosmetyków a żeby się ubrać kilkudziesięciu minut na znalezienie tej konkretnej rzeczy. A doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że ciągle mam za mało. Ciuchów - bo przecież nie mam się w co ubrać, kosmetyków - bo nie mam pomadki w tym odcieniu tylko w dziesięciu bardzo podobnych. Buty, biżuteria, torebki, gazety, próbki, apaszki, kremy. I te wszelkiej maści zbieracze kurzu na każdej półce. Niby piękne, niby pamiątkowe a i tak większości nie zauważam. Bo co tak naprawdę sprawia, że pamiętam o wyjątkowych chwilach? Zdjęcia, ludzie, zapachy, smaki i muzyka. Żadna figurka czy magnes na lodówkę nie odda tamtych chwil.
Tak więc przyszedł czas na drobiazgi, gadżety i bibeloty. Żegnajcie.

piątek, 26 czerwca 2015

The Journey begins


Od siedemnastu lat prowadzę pamiętniki. Mój pierwszy z 1998 roku, mimo tego że zawiera opisy praktycznie każdego minionego dnia, jest dla mnie naprawdę wciągającą lekturą. Kiedy czytam te lekko pożółkłe już strony starannie wykonanych notatek z życia, czuję jakbym przeniosła się w czasie. Niesamowicie emocjonująca podróż do świata pełnego zabawek, beztrosko upływających dni, pierwszych pocałunków, pierwszych miłości ale i świata pełnego buntu i maluczkich problemów, które wtedy wydawały się być nie do rozwiązania. Nareszcie powiedzenie "kiedyś będziesz się z tego śmiała" nabrało sensu.
Kilka pamiętników później, zafascynowana komputerami i wynalazkiem zwanym modemem, który umożliwiał przedostanie się do wirtualnego świata, postanowiłam zmienić formę pamiętników na elektroniczną. Założyłam bloga. A był to rok 2003.

I tak, regularnie dzień po dniu przez 4 lata rozpisywałam się na temat jaka to byłam szczęśliwa, zakochana, nieszczęśliwa, załamana, smutna i ponownie byłam szczęśliwa, byłam zakochana... Byłam nastolatką. Po około trzy letniej przerwie, spowodowanej pewnymi przejściami, z których raczej nigdy nie będę się śmiała, wróciłam na wirtualne strony elektronicznego pamiętnika.

Tak oto, w ogromnym skrócie wygląda moja historia związana z blogowaniem. A dzisiaj, po kolejnej przerwie w pisaniu wracam by zostawić po sobie kolejny ślad.

A Ty? Jaka jest Twoja historia blogowania?

źródło zdjęcia: internet